ROZDZIAŁ 1
VIVIANA
Zmęczona, z obolałymi po całym dniu
pracy nogami, wysiadam z zatłoczonego autobusu. Skręcam w lewo, w długą ulicę z
dwoma rzędami domków jednorodzinnych, co oznacza, że zostaje mi jakieś trzysta
metrów do celu. Resztkami sił witam się z sąsiadkami, które podlewają wysuszone
kwiaty. W międzyczasie z obrzydzeniem odklejam od ciała cienki materiał białej
bluzki przesiąkniętej potem faceta, który przez niemal całą drogę przylegał do
mnie potężnym ciałem. Jest środek lipca, więc nic dziwnego, że na zewnątrz
panuje ukrop, lecz po kolejnym dniu sprzedawania garniturów bogatym, wybrednym
dupkom jestem padnięta, a półgodzinna jazda autobusem bez klimatyzacji nie była
dobrym pomysłem.
Idąc trawnikiem,
docieram do brązowego budynku. Otworzywszy drzwi, natychmiast wyczuwam zapach
smażonej ryby. Kieruję się do kuchni, gdzie opadam na krzesło znajdujące się
przy ścianie, a następnie zsuwam z ramienia pasek torebki, którą stawiam na
podłodze. Dysząc jak parowóz, obserwuję małą, siwą kobietę w różowym fartuszku,
krzątającą się przy garnkach.
–
Tobie też dzień dobry, wnusiu – oznajmia, nie patrząc w moją stronę i czyniąc
tym samym aluzję do niegrzecznego wejścia.
Kiedy nie odpowiadam,
zerka przez ramię, a na jej twarzy maluje się zrozumienie. Nalewa do szklanki
trochę soku pomarańczowego prosto z lodówki, po czym podaje mi ją. Duszkiem
opróżniam całą zawartość, ciesząc się z chłodu rozchodzącego się po moim
wnętrzu.
No, teraz mogę się
przywitać.
– Dzień dobry, babciu – odpowiadam.
– Opowiadaj, jak było w pracy – mówi, wracając do przygotowywania
posiłku.
Codziennie dzieje się to samo, ale to nasz rytuał, zatem zdaję
relację. Obecna posada podoba mi się o wiele bardziej niż poprzednie.
Otrzymałam ją dzięki babci, ponieważ jedna z jej przyjaciółek jest mamą
kierowniczki. W innym przypadku trudno byłoby się dostać do salonu, gdzie
wartość wszystkich garniturów, koszul oraz dodatków można oszacować na kwotę
przyprawiającą zwykłego śmiertelnika o zawrót głowy.
– A gdzie jest mama? –
pytam.
– Ach! Co może robić
nasza księżniczka? Była bardzo zmęczona, więc poszła się położyć. – Babcia
kręci głową z rozczarowaniem.
– A co takiego ją dziś
zmęczyło? Czytanie gazety, oglądanie telewizji czy psioczenie na dawcę spermy?
– Chyba wszystko naraz.
– Wzdycha, a następnie odwraca się do mnie. – Dobra, młoda damo. Zabieraj swój
gruby zadek i odśwież się, bo kolacja prawie gotowa.
Jak zawsze to samo.
Znając moje kompleksy, czyli za duże piersi oraz nieco zbyt krągły tyłek,
babunia nie może się powstrzymać. Zazwyczaj się odgryzam, lecz dzisiaj nie mam
siły na przekomarzanie się.
Wstaję, zakładając
torebkę na ramię, po czym wchodzę po schodach.
– Cholera jasna! –
psioczę, potykając się o jeden ze stopni.
– Viviano Anne Thomson!
– krzyczy babcia. – Ile razy, do cholery, mam powtarzać, że w tym domu nie
przeklinamy?
Chichocząc, kontynuuję
wędrówkę. Mijam drzwi sypialni babci oraz mamy, by w końcu wkroczyć do swojego
nudnego królestwa. W małym pokoju zmieściło się zaledwie kilka białych mebli –
szafa, biurko i łóżko. Ściany pokrywa delikatny odcień szarości, a dopełnienie
całości stanowią fioletowe zasłony oraz poduchy, a także purpurowy dywan. Może
jestem marną projektantką, ale tak naprawdę tutaj tylko śpię. Skończywszy się
rozglądać, sięgam po bieliznę, luźne szorty i top, a następnie idę pod
prysznic.
***
Odświeżona zbiegam po schodach. Już w
połowie drogi słyszę narzekanie mamy, która na okrągło wałkuje ten sam temat.
Temat mojego ojca. Otóż dwadzieścia trzy lata temu, po jednonocnej przygodzie,
mamusia była przekonana, iż spotkała miłość swojego życia. Szybko jednak wyszło
na jaw, że facet był żonaty i miał rocznego syna. Kiedy okazało się, że zaszła
w ciążę (nie zdziwiłoby mnie, gdyby to było zaplanowane), myślała, że mężczyzna
zostawi dla niej rodzinę. Niestety, dawca spermy rzucił kobiecie pieniądze na
aborcję, a następnie zniknął. Ale po co usuwać ciążę, skoro można zarobić na
niej jeszcze więcej? Tym oto sposobem na konto Emilii Thomson wpływa co miesiąc
spora sumka w zamian za milczenie. Nie mam pojęcia, ile dokładnie ona wynosi,
lecz nigdy nie zobaczyłam ani centa. Nie wiem, kim jest najdroższy tatuś, i nie
chcę wiedzieć. Mam to gdzieś.
Podczas gdy mama od
zawsze imprezowała ze znajomymi, trwoniła pieniądze oraz narzekała, że mój
ojciec za mało jej płaci, mnie wychowywała babcia. Wszystko, co osiągnęłam i
czego się w życiu nauczyłam, zawdzięczam właśnie Helen Thomson. Po ukończeniu
szkoły średniej nawet nie marzyłam o studiach, ponieważ staruszka zaczęła wtedy
chorować na serce, natomiast leki okazały się bardzo drogie. Nadeszła więc
pora, abym się odwdzięczyła. Zaczęłam pracę jako konsultantka telefoniczna, a
potem dostałam etat w spożywczym. Oprócz tego wyprowadzałam psy, roznosiłam
ulotki, aż w końcu trafiłam do salonu mody męskiej.
Mój dziadek, George
Thomson, zniknął z życia babci, zanim się urodziłam. Właściwie to Helen
wykopała go z domu po kolejnej, urządzonej przez niego pijackiej awanturze.
Podsumowując, mężczyźni to zło. Doświadczenia mamy oraz babci wyraźnie
pokazują, iż związki w mojej rodzinie są z góry skazane na porażkę, dlatego
nigdy, przenigdy nie zamierzam się w takowy angażować.
– Mogłabyś przestać
narzekać i wziąć się wreszcie do roboty, a nie żerować na… – Helen ucina
zdanie, kiedy wchodzę do kuchni.
– Witaj, mamo – mruczę,
siadając na swoim miejscu, naprzeciw rodzicielki. Ta, najwidoczniej obrażona,
wierci się nerwowo, poprawiając farbowane, kasztanowe włosy, obcięte na
klasycznego boba.
Nakładam na talerz
kawałek ryby oraz sałatkę, dostrzegając wpatrujące się we mnie piwne oczy.
Postanawiam poświęcić mamie nieco uwagi i spoglądam na nią wyczekująco. Wiem,
czego chce.
– Vivi, potrzebuję
pieniędzy.
No proszę, prosto z
mostu.
– Ile? – pytam oschle.
– Pięćset dolarów.
Ona ma chyba nierówno
pod sufitem.
– Nie mam.
– Jak to? Pracujesz i
nie masz pieniędzy?
Z gardła babci wydobywa
się dźwięk, jakby chciała coś powiedzieć. Chwyciwszy pomarszczoną dłoń, ściskam
ją, żeby Helen się uspokoiła, choć mnie samą szlag trafia.
– Wiesz co? – zwracam
się do matki i córki roku. – Zdradzę ci pewien sekret. W każdym gospodarstwie
domowym istnieje coś takiego jak rachunki. Ja je płacę, a babcia praktycznie
całą swoją emeryturę przeznacza na leki. Kupujemy też jedzenie – tłumaczę,
czekając na reakcję.
Emilia
Thomson za każdym razem zachowuje się tak samo, a ta sytuacja nie należy do
wyjątków – wydyma różowe usta, wstaje i bez słowa wychodzi. Po chwili słychać
jej kroki na schodach, a my w spokoju możemy zabrać się za posiłek.
Po kolacji zmywam
naczynia i oglądam z Helen telewizję, po czym zmykam do łóżka. Zasypiając, cieszę
się, że ten dzień w babińcu – jak określam nasz dom – dobiegł końca. Mama jak
zwykle doprowadziła babcię do takiego stanu, że bez mojej pomocy kobieta nie
byłaby w stanie wejść na piętro, choć uparcie powtarza, iż nic jej nie dolega.
Przysięgam, że kiedyś wykopię Emilię za drzwi. Matka czy nie, niech spada, by
szukać następnej ofiary.
ROZDZIAŁ 2
VIVIANA
Budzę się przed świtem. Po porannej
toalecie zakładam dres i zbiegam do pralni nastawić automat. Następnie ogarniam
dom, popijając w międzyczasie zaparzoną wcześniej kawę. Staram się zrobić jak
najwięcej, zanim wstanie babcia. Ta uparta kobieta dosłownie ze wszystkim
chciałaby sobie radzić sama, a potem ledwo oddycha. Oczywiście księżniczka
Emilia zamiast pomóc w porządkach, piłuje paznokcie, planując kolejny wypad ze
znajomymi. Ach! Brak mi słów na nią.
Widzę, że pranie jest
już suche, więc składam ubrania, po czym wkładam je do kosza.
– Vivi! – woła babcia,
kiedy kończę robotę. – Viviana!
– Już idę!
Po stromych schodkach z
surowego drewna wchodzę wprost do kuchni. Opieram się o framugę i krzyżuję
ramiona na klatce piersiowej, przyglądając się małej, wkurzonej Helen, która
siedzi przy stole, nerwowo stukając palcami o blat oraz gromiąc mnie wzrokiem.
– Po co jeszcze przed
pracą się męczysz, co? – warczy.
– Żeby pewna staruszka
nie skręciła sobie karku, wiesz?
– Po pierwsze, czy ja
wyglądam na obłożnie chorą? – pyta urażona. – Po drugie, co mam robić przez
cały dzień?
– Nie wiem, babciu.
Może pooglądaj telewizję albo idź do sąsiadki na kawę?
– Zastanawiam się, skąd
bierzesz te mądrości. Chyba z tego dużego tyłka.
Wiedziałam!
Musi mi wiecznie dogryzać.
Wpatruję się w nią z
udawaną złością. W zielonych oczach, takich samych jak moje, tańczą chochliki.
Nic nie poradzę, że nie potrafię się na nią gniewać. Takie już jesteśmy. Dwie
samotne baby, które mają swój mały zwariowany świat i nie mogą bez siebie żyć.
– Ty… szkapo jedna –
odpowiadam, po czym idę na górę, uśmiechając się pod nosem.
Zakładam bieliznę,
spodnie w kolorze chabrowym oraz białą bluzkę. Ten zestaw, wraz z żakietem,
jest moim strojem roboczym. Zrobiwszy delikatny makijaż, zjadam wmuszonego
przez babcię rogalika i wypijam zaparzoną przez nią kawę. Cmokam Helen w
policzek, po czym zbieram się do wyjścia.
W przedpokoju zerkam na
swoje odbicie w lustrze, przygładzając sięgające do połowy pleców włosy –
jedyną rzecz w wyglądzie, z której jestem dumna. Niektóre kobiety płacą krocie,
aby uzyskać taki efekt. Długie pasma są niby brązowe, ale w rzeczywistości
można dostrzec kilka odcieni. Kiedy chodziłam do szkoły, babcia była czasem
wzywana do dyrektora, który pytał, dlaczego pozwala dziecku robić sobie
pasemka.
***
Wysiadam z autobusu, mijam jedną
przecznicę, po czym wchodzę na teren wielkiego centrum handlowego. Nie jest to
jeden, zamknięty budynek, lecz wiele mieszczących się obok siebie luksusowych
sklepów, a także punktów usługowych oraz gastronomicznych, do których wchodzi
się z zewnątrz. Szklanym, wypolerowanym na błysk witrynom przyglądają się już
pierwsi potencjalni klienci. Przepych i elegancja aż biją po oczach. Tylko te
ceny… Panie, zlituj się.
Mijam jubilera, a
następnie kawiarnię, witając się z pracującymi tam dziewczynami skinieniem
głowy, aż w końcu przekraczam próg salonu z modą męską. Stukot czarnych szpilek
odbija się echem, gdy przechodzę obok stanowisk kasjerek, kolejnych rzędów
wieszaków z garniturami oraz koszulami, a także działu z obrzydliwie
kosztownymi dodatkami. Kieruję się do ostatnich drzwi i wkraczam do
pomieszczenia dla obsługi, gdzie przy małym stole siedzi moja szefowa. Jest
sporo starsza od swoich pracownic, lecz upiera się, by mówić jej po imieniu. Na
pierwszy rzut oka może się wydawać zołzą – wszystko za sprawą zbytniej powagi
malującej się na twarzy. Jednak nic bardziej mylnego. Oczywiście potrafi nas
czasem ochrzanić, ale prywatnie jest aniołem.
– Dzień dobry, Beth –
witam ją z uśmiechem.
Zerknąwszy na mnie znad
lusterka, odpowiada, gładząc swoje, i tak już idealnie wymodelowane, blond
włosy. Zamieniamy kilka słów, a następnie biorę się do pracy.
Przez dwie godziny nic
się nie dzieje. Snuję się po sklepie, poprawiając perfekcyjnie złożone ubrania.
Kolejne dwie godziny poświęcam klientowi, a właściwie wybrednemu małżeństwu w
średnim wieku. Mężczyzna przymierza chyba dziesięć sprowadzonych prosto z Włoch
garniturów, z których żaden mu nie pasuje, choć każdy leży na nim idealnie. W
końcu rezygnuje z zakupu. Następnie dwoje młodych ludzi decyduje się przejrzeć
spinki do mankietów. Wyjmuję dosłownie wszystkie po kolei, tylko po to, żeby
słuchać kolejnej fali narzekań. Przyklejam profesjonalny uśmiech, starając się
powstrzymać od złośliwego komentarza, gdy kobieta rzuca kosztowności na szklany
blat.
Kiedy nieszczęsna para
opuszcza sklep, jestem wykończona psychicznie. Ogarniam bałagan pozostały po
wizycie i z radością odkrywam, iż nadeszła pora lunchu.
Informuję koleżanki, że
wychodzę na przerwę, po czym idę na zaplecze po torebkę. Nagle podbiega do mnie
zdenerwowana, zdyszana Beth.
– Vivi, mam ogromną
prośbę.
– Co się stało? –
pytam, marszcząc brwi.
– Dziewczyny z magazynu
przez przypadek dostarczyły prywatnemu klientowi niewłaściwe zamówienie –
tłumaczy, robiąc minę zbitego psa. – Potrzebuję twojej pomocy, ponieważ facet
chce, aby ktoś osobiście przywiózł odpowiednie.
– Mam jechać do domu
jakiegoś wkurzonego gościa?
Szefowa spogląda na
mnie błagalnie, składając dłonie jak do modlitwy.
Oczywiście nie mogą
jechać winowajczynie. Pewnie! Trzeba wypchnąć biedną Vivi.
– Jest jeden plus,
przyjedzie po ciebie kierowca – oświadcza, zapewne mając nadzieję, że się
zgodzę.
– Nie może po prostu
zabrać tych garniturów? – Ogarnia mnie panika.
Co, jeśli trafię na
jakiegoś furiata i w myśl zasady „klient nasz pan” będę musiała pokornie
wysłuchiwać, Bóg wie czego? Albo skończę… Nie, nawet nie chcę o tym myśleć!
– Wymaga, by pracownik
przywiózł je osobiście – szepcze zrezygnowana Beth.
– Dobra. – Wzdycham.
Wchodzimy do magazynu.
Biorę pięć pokrowców, które wskazuje rozluźniona szefowa.
– To nowy klient, Rhys
Miller – oznajmia. – W ramach rekompensaty zaproponuj, żeby wybrał coś z naszej
oferty za darmo.
Wychodzę z budynku,
mijając zaparkowaną przed wejściem limuzynę, i rozglądam się w poszukiwaniu
mojego środka transportu.
Świetnie! Skąd mam
wiedzieć, jaki samochód podjedzie?
– Panienko! – woła
mężczyzna wysiadający z limuzyny. – Zdaje się, że panienka na mnie czeka. Mam
na imię Aleksander i zawiozę panienkę do pana Millera. Proszę pozwolić, że
przejmę pokrowce.
Nazwisko klienta się
zgadza, zatem podaję ubrania, po czym wsiadam do pojazdu. Szofer proponuje,
abym włączyła światło w górnym panelu, co wydaje mi się nieco dziwne. Jednak
kiedy ruszamy, rozumiem już, dlaczego powinnam to zrobić. Dookoła zaczynają się
unosić przyciemniane szyby i zapada ciemność. Nic nie widzę, więc po omacku
szukam włącznika wskazanego przez mężczyznę. Gdy go znajduję, w końcu nastaje
jasność.
Siedzę skrępowana,
omiatając wzrokiem wnętrze oraz zaciskając dłonie na brzegach obitego kremową
skórą siedzenia. Im więcej czasu mija, tym intensywniej się zastanawiam, w co
dałam się wrobić. Zdenerwowanie bierze górę i obmyślam wszelkie drastyczne
scenariusze. Co, jeśli facet wywiezie mnie na jakieś odludzie, a potem zabije?
O Boże, wtedy babcia będzie skazana na moją matkę! Jak ona sobie poradzi?
Po długiej, okupionej
psychiczną udręką drodze, limuzyna wreszcie się zatrzymuje. Gdy kierowca
otwiera drzwi, wysiadam, a następnie się rozglądam. Najwyraźniej jestem w
jakimś garażu.
– Nareszcie! –
wykrzykuje zmierzający w naszym kierunku szatyn o jasnoniebieskich oczach.
Od razu zauważam, że
jego garnitur pochodzi z naszej oferty. Podchodzi i natychmiast odbiera od
kierowcy przesyłkę, zerkając na mnie w taki sposób, jakby chciał udzielić
reprymendy.
Miałam rację.
Przyjechałam zbierać baty.
– Chodź, kochana.
Będziesz się tłumaczyć. – Odwraca się, pstryka palcami, po czym rusza przed
siebie.
Czy on właśnie
pstryknął na mnie palcami?!
Przez chwilę stoję w
miejscu zszokowana. Kiedy dochodzę do siebie, mrużę oczy ze złości.
– Dwa razy nie będę
powtarzał – mówi, nie zatrzymując się.
Pośpiesznie maszeruję
za nim.
Przez mahoniowe drzwi
wchodzimy w korytarz, którym skręcamy w lewo, a potem idziemy schodami na górę.
Następny długi korytarz prowadzi do takich samych drzwi, przy których stoi
dwóch potężnych mężczyzn w czerni. To jakaś forteca czy co? Jeden z nich
wpuszcza nas do pomieszczenia przypominającego salon. Zauważam tylko tyle, że
ściany są częściowo zdobione ciemnym drewnem, a jedna jest całkowicie
przeszklona. Idziemy prosto, wchodzimy po trzech stopniach i znów skręcamy w
lewo. W końcu wkraczamy do ogromnej garderoby.
Ze zdumieniem patrzę na
sięgające od podłogi do sufitu szafy, zapchane butami oraz rzędami wieszaków z
ubraniami. W tym czasie facet wypakowuje garnitury, po czym uważnie im się
przygląda.
– Teraz dostarczono
odpowiednie. Masz szczęście – mruczy.
– To nie była moja
pomyłka. Jeśli można, pójdę już. – Nie wytrzymuję, a temperament Thomsonów daje
o sobie znać. Pstrykam palcami, odwracam się i… Och!
Żaden
malarz czy rzeźbiarz nie oddałby mu sprawiedliwości. Żadne zdjęcie nie
przedstawiłoby go takim, jakim dane jest mi go ujrzeć.
Przede mną stoi wysoki,
szczupły, wysportowany mężczyzna, ubrany w czarne spodnie od garnituru oraz
wypolerowane na błysk buty tego samego koloru. Biała koszula z podwiniętymi
rękawami odkrywa fragment tatuażu.
Wygląda po prostu
idealnie – oliwkowa skóra, ciemne włosy, dłuższe u góry, starannie zaczesane na
bok, a także dwudniowy zarost, po którym chciałabym przejechać dłońmi. Ale
największe wrażenie robią czarne oczy. Wydaje mi się, że za chwilę zostanę
przez nie pochłonięta. Kiedy marszczy gęste brwi, przyglądając mi się
intensywnie, wygląda jak anioł. Anioł ciemności. Emanuje energią, której nie da
się ogarnąć. Mroczny, tajemniczy, a jednocześnie fascynujący. Gdyby tylko
chciał, mógłby zawładnąć całym wszechświatem.
Jasna cholera.
– Rhys, jesteś. Właśnie
przyjechała do mnie owieczka na pożarcie. Wiesz, że nie lubię…
– Wyjdź, Xavier –
rozkazuje mężczyźnie, który mnie tu przyprowadził.
Jego głos jest taki…
hipnotyzujący. Pomimo iż mówi spokojnie, nie sposób go nie posłuchać.
Facet odchodzi i
zostajemy sami.
– Przywiozłam pana
garnitury – informuję, gdy udaje mi się odzyskać głos.
– Dziękuję, Viviano. – Wie,
jak mam na imię! – Twoja plakietka. – Pokazuje, widząc moje zmieszanie.
No tak.
Wpatrujemy się w siebie
przez długi czas.
Co powinnam teraz
zrobić? Cholera, jaka niezręczność.
– Dobrze… W takim razie
ja już pójdę – oznajmiam. – Szefowa prosiła, by przekazać, że zaprasza do
naszego sklepu. W ramach rekompensaty za tę pomyłkę może pan wybrać, cokolwiek
zechce.
– Cokolwiek zechcę –
powtarza cicho, robiąc dwa kroki w moją stronę.
– Tak. Z ubrań lub dodatków
– dodaję szybko.
Mężczyzna powoli mierzy mnie wzrokiem. Po
chwili robi to po raz drugi i zatrzymuje się na piersiach.
– Z dodatków – szepcze
nieco ochryple, zbliżając się o kolejne dwa kroki.
Dlaczego mi się wydaje,
że każde z nas ma na myśli coś innego? Uff, jak tu gorąco!
– Personelu nie ma w
ofercie – wypalam.
Natychmiast patrzy mi w
oczy. Dopiero teraz uświadamiam sobie znaczenie wypowiedzianych słów.
Co. Ja. Właśnie.
Powiedziałam?!
– Zobaczymy, zobaczymy
– odpowiada spokojnie.
Czy on potrafi okazywać
jakiekolwiek emocje? Może tak, co nie zmienia faktu, że świetnie je ukrywa.
– Cokolwiek zechcę –
powtarza, a pode mną niemal uginają się nogi.
– Ja już pójdę – mówię.
Praktycznie uciekam od
tego mężczyzny. Nie wytrzymam dłużej tak dużego napięcia.
ROZDZIAŁ 3
VIVIANA
Gdy szofer widzi, że wybiegam z budynku,
otwiera drzwi i pomaga mi wsiąść do limuzyny. Na siedzeniu natychmiast
dostrzegam swoją torebkę. Dzięki Bogu, że nie zostawiłam jej w domu Rhysa
Millera, bo nie wiem, jak miałabym po nią wrócić.
Kiedy kierowca odwozi
mnie do sklepu, Beth od razu zauważa, iż nie czuję się najlepiej. Nie wiem, czy
potrafiłabym się skupić na pracy, dlatego cieszę się, gdy szefowa daje mi wolne
do końca dnia.
Będąc już w domu,
szukam babci. Okazuje się, że ucięła sobie drzemkę, więc idę do swojej
sypialni, a następnie padam na łóżko. Jestem dziko rozkojarzona, ponieważ nie
mogę pozbyć się wrażenia, jakie wywarł na mnie poznany dzisiaj mężczyzna.
Myślę
o nim bardzo długo, jednak w końcu wraca mi rozsądek. Przypominam sobie, że nie
potrzebuję żadnego faceta w swoim zwyczajnym, poukładanym życiu.
***
Nadchodzi jedyna wolna w tym miesiącu
sobota. Wstaję, ogarniam się, zjadam śniadanie, a potem robię zakupy spożywcze.
Kiedy rozpakowuję torby, do kuchni wchodzi moja rodzicielka. Staje obok i
zaczyna przeglądać produkty.
– Nie kupiłaś niczego
ciekawego – mówi z kpiną.
Niewdzięczny babsztyl.
– Zawsze możesz zrobić
zakupy za swoje pieniądze i coś ugotować. Chętnie sprawdzimy z babcią twoje
umiejętności kulinarne. – Krzywię się na myśl o jakiejś dziwnie pachnącej
papce.
– Nie bądź taka
pyskata, z matką rozmawiasz – warczy.
Odwracam się, patrząc
na nią z niedowierzaniem. Jak w ogóle śmiała to powiedzieć?
Kiedy miałam dziewięć lat
i zachorowałam na ospę, wyprowadziła się na dwa tygodnie do znajomej, żeby się
nie zarazić. Gdy przychodziłam, aby porozmawiać o moich sukcesach lub
problemach była zbyt zajęta planowaniem kolejnego wypadu z przyjaciółmi. Przez
całe życie starałam się, by zauważyła we mnie swoją córkę. Dość tego.
– Mylisz się –
oznajmiam stanowczo. – Rozmawiam z kobietą, która mnie urodziła, moja prawdziwa
mama siedzi w ogrodzie.
– Uważaj gówniaro, bo…
– Bo co? – Przerywam. –
Wyrzucisz mnie z domu? Nie sądzę. Pamiętaj, że to ja płacę rachunki. – Minął
czas, gdy próbowałam nawiązać z nią nić porozumienia.
– Nie bądź taka pewna
siebie. Kiedyś ten dom będzie mój.
Co za żmija!
Po pierwsze, jak może
być taka bezduszna, by myśleć, co zrobi, gdy babci już nie będzie? Po drugie,
nawet nie wie, w jakim jest błędzie.
– Tak, tak. Wtedy mnie
wyrzucisz, a potem zamieszkasz tu sama – stwierdzam ironicznie.
***
Po południu siedzimy z Helen w salonie,
oglądając kolejny teleturniej. W międzyczasie babunia marudzi, że nie mam
znajomych i nigdzie nie wychodzę. To prawda, ale jak mogłabym ją zostawiać z tą
zołzą? Zresztą, dzisiaj matka pewnie odwiedzi wszystkie bary oraz kluby w
Phoenix.
– Daj spokój, babciu,
mam ciebie – odpowiadam nieco urażona.
– No, ja wiecznie żyła
nie będę – mruczy.
– Helen Thomson. –
Spoglądam na nią groźnie. – Powinnaś dostać porządnego kopniaka za te bzdury.
– Tylko spróbuj.
Oglądałam film karate, więc znam kilka ciosów. – Nie odrywa wzroku od ekranu
telewizora.
Kręcę głową, bo już po
prostu brakuje mi słów na tę staruszkę.
Nagle rozlega się
dzwonek, a następnie słychać, jak nasza księżniczka zbiega po schodach. Proszę,
ile ma energii, kiedy znajomi się schodzą.
– Viviana, ktoś do
ciebie! – krzyczy niepocieszona.
Zerkamy na siebie z
babcią. Wychodzę z salonu, po czym podchodzę do drzwi wejściowych. Gdy je
otwieram, jestem w szoku.
– Cześć, pamiętasz
mnie? – pyta piękna brunetka o oczach szarych niczym ciemna stal.
Ta dziewczyna była
kiedyś moją sąsiadką. Przypominałyśmy takich trochę odludków, lecz, może
właśnie dlatego, potrafiłyśmy się dogadać.
Pewnego dnia jej
rodzina się wyprowadziła, natomiast kilka lat później zrobiło się o nich bardzo
głośno. Okazało się bowiem, że Amelia jako noworodek została porwana, jednak
nie przez przyszywanych rodziców. Ci adoptowali ją, dopiero kiedy jako niemowlę
trafiła do sierocińca.
– Amelia! – wykrzykuję,
uśmiechając się. – Proszę, wejdź! – Otwieram szerzej drzwi, nadal zszokowana,
aczkolwiek szczęśliwa, że mogę ją znowu zobaczyć.
– Nie, nie – mówi
dziwnie onieśmielona. – Jestem zmęczona. Dosłownie kilka godzin temu wróciłam
do kraju i nie zdążyłam się ogarnąć. Wstąpiłam tylko zapytać, czy… Czy
umówiłabyś się ze mną na kawę? Pasowałoby ci za tydzień, bo muszę jeszcze
załatwić kilka spraw? – Patrzy na mnie wyczekująco.
– Oczywiście, że tak –
odpowiadam radośnie.
– Super! Bardzo się
cieszę.
Wymieniamy się
numerami, po czym Amelia odchodzi. Kiedy zamykam za nią drzwi, dopada mnie
pewna myśl.
O matko kochana!
Babcia jest wiedźmą.
Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w jednej chwili moje życie towarzyskie nie
istnieje, a w drugiej jestem zapraszana na kawę przez dawną przyjaciółkę?
***
Niedziela mija na słodkim lenistwie,
początek tygodnia w pracy też upływa spokojnie. Nadchodzi wtorek. Podaję Lucy,
naszej kasjerce, ubrania klienta do skasowania i odchodzę uporządkować rzeczy,
na które się nie zdecydował.
– Widziałaś tego
faceta? – szepcze Tia, kolejna współpracownica.
Gdy się oglądam, serce
natychmiast zaczyna bić jak oszalałe. Rhys Miller stoi w wejściu pewny siebie,
otoczony przez grupę potężnych mężczyzn. Zatapia dłonie w kieszeniach spodni i
unosi głowę, a jego czarne oczy są skupione na mnie.
Kiedy rusza z miejsca,
nerwowo przełykam ślinę. Odnoszę wrażenie, jakby w moim brzuchu uformował się
młynek, który kręci się z nieopisaną prędkością. Im bliżej podchodzi Rhys, tym
szybsze stają się obroty. Mam bardzo złe przeczucia co do tej wizyty.
Widząc, że do sklepu
wchodzi kolejny klient, wpadam na pewien pomysł.
– Przystojniaczek jest
twój. Bierz go, Tia.
– Z przyjemnością –
odpowiada uradowana dziewczyna.
Nachalnie wręcz
doskakuję do nieźle wyglądającego mężczyzny, czując na plecach wzrok Millera.
Po kilku minutach podchodzi do mnie jakiś napakowany facet w czerni i gburowato
oświadcza, że jestem proszona do przymierzalni.
Chyba nawet wiem przez
kogo.
Grzecznie przepraszam
klienta, którego zapoznawałam z ofertą, a następnie w asyście mięśniaka podążam
na miękkich nogach we wskazane miejsce.
Wkraczam do strefy z
trzema okrągłymi stolikami oraz kremowymi fotelami. Przed jedną z przymierzalni
stoi Rhys z Tią.
– Pani już podziękuję,
chcę Vivianę – oznajmia bezczelnie Miller, nie robiąc sobie nic z tego, iż
dziewczyna wygląda, jakby ktoś ją spoliczkował.
Odchodząc, koleżanka
obdarza mnie oczywiście nieprzychylnym spojrzeniem.
– Co mogę dla pana
zrobić, panie Miller? – pytam zirytowana jego zachowaniem. Odruchowo marszczę
brwi, zastanawiając się, czy pytanie nie zabrzmiało trochę dwuznacznie.
W jego oczach pojawia
się dziwny błysk. Otworzywszy drzwi, zaprasza mnie, abym weszła do
pomieszczenia. Czarno to widzę, ale klient nasz pan, prawda?
Rhys wchodzi za mną i
staje przodem do wielkiego lustra umieszczonego w rogu przymierzalni.
– Chciałbym przymierzyć
koszulę – informuje.
Zerkam na wieszaki z ubraniami,
które musiała przynieść Tia.
– Jeśli te się panu nie
podobają, mogę…
– Chcę, żebyś ty mi je
zakładała, Viviano. – Przerywa.
Choć jego głos, w
którym za każdym razem pojawia się lekka chrypka, wzbudza we mnie
niewytłumaczalne emocje, skupiam się na tym, co powiedział.
– Słucham? – pytam
kompletnie zmieszana.
– Zdejmij moją
marynarkę – rozkazuje dziwnie mrocznym głosem.
Na całym ciele czuję
gęsią skórkę. Moje prawdziwe „ja” chciałoby krzyknąć, że Bozia dała rączki,
jednak zahipnotyzowana część chce przystąpić do działania.
– Panie Miller…
– Wybrałem to jako moją
rekompensatę. Zrób to, Viviano – żąda.
Przysięgam, że jutro
poproszę Beth o ekstra premię, a także nieprzyznawany u nas do tej pory tytuł
pracownika miesiąca.
Podchodzę do niego od
tyłu, po czym zsuwam odpiętą już marynarkę, którą następnie wieszam z boku.
Staję przed mężczyzną i gapię się niepewnie, a on unosi jedną brew, jakby
chciał zapytać: „Jakiś problem?”.
Przełykając gulę
formującą się w gardle, prostuję kołnierz. Staję na palcach, by sięgnąć do
karku Rhysa, jednak jestem tak roztrzęsiona, że wpadam na niego. Automatycznie
łapie mnie za biodra, a ja niemal natychmiast rozpływam się pod jego dotykiem.
Zaciągam się wspaniałym zapachem i spoglądam na jego twarz. Tonę w głębi
czarnych oczu, aby po chwili podziwiać piękne, pełne, rozchylone wargi.
Jasna cholera! Kto
wyłączył klimatyzację?
Gorąco. Tutaj jest zbyt
gorąco.
Kiedy odzyskuję
zdolność myślenia, powoli zdejmuję krawat, żeby nie uszkodzić idealnej fryzury
Rhysa. Odłożywszy kawałek jedwabiu na ladę, przygotowuję się do najtrudniejszej
części zadania. Będę musiała zdjąć koszulę. Próbuję wysunąć ją ze spodni,
ponieważ nie mam zamiaru dotykać dolnej części garderoby. Nagle Miller chwyta
moje nadgarstki i schyla się, tak, że jego usta znajdują się przy moim uchu.
– Zrób to, Viviano –
mruczy zmysłowo, a ja zastanawiam się, czy można umrzeć w wyniku nadmiernego
podniecenia. – Nie chcemy zniszczyć materiału, prawda? – Dziwnie otumaniona, od
zbyt wielu sprzecznych emocji, posłusznie kiwam głową.
Co się ze mną dzieje,
do diabła?!
Drżącymi dłońmi
rozpinam pasek, a potem spodnie. Wyjmuję koszulę i, ignorując fakt, że właśnie
zauważyłam brzeg białych bokserek, odpinam po kolei guziki, zaczynając od góry,
co trwa chyba całą wieczność. Kiedy kończę, mogę jedynie przesuwać wzrokiem po
ciele Rhysa.
Ten facet ma
sześciopak.
O cholera.
Łapię się na tym, że
unoszę rękę, by dotknąć pięknego ciała. W porę się jednak opanowuję, zaciskam
dłoń w pięść, a następnie zamykam oczy. Po chwili otwieram je, aby ponownie na
niego spojrzeć.
Co ja robię?
Niewiele myśląc,
odwracam się i po raz kolejny uciekam.
Od niego oraz swoich
niewytłumaczalnych uczuć.